Kiedyś wspólnie z kolegami skiturowo wchodziliśmy na Alphubel, nie zostało to opisane na SO.
Koledzy weszli wcześniej a ja miałem tego dnia mniejszą parę i zostałem z tyłu. Sporo ludzi wtedy podchodziło, była ładna pogoda. Kiedy koledzy zjeżdżali w dół, ja jakoś nie chciałem rezygnować. Więc musiałem końcówkę wejść samotnie. To jeszcze nie było takie trudne. Jak wchodziłem, to inni jeszcze zjeżdżali. Ale szczyt miałem tylko dla siebie. Natomiast zjazd, samotny cały zjazd, to już było duże przeżycie. Teren lodowcowy, trzeba było jechać uważnie wzdłuż śladów, pogoda się nie zepsuła. I skończyło się dobrze.
Historia ciekawa. Można by jednak w tej sytuacji gdyby coś się rypło winić nie fakt, ze szedłeś sam, ale ze próbowałeś dorównać grupie, ew. temu, ze przez grupę zostałeś jednak porzucony. Ambicja zdobycia szczytu. PS miałem z zachowaniem proporcji podobna sytuacje na Rysach od słowackiej strony, najpierw wciągnąłem na szczyt chrześnicę gdy jej mama odpadła, No ale mama została wtedy w schronisku bezpiecznie. Jak wróciliśmy. To na łańcuchach one mi uciekły, gdy ja zacząłem kuleć, z obawy o nogę szedłem coraz wolniej i zazdrościłem mijających mnie grupach, które schodziły z radosnym szczebiotem. Formalnie byłem najbardziej doświadczony, faktycznie i fizycznie tym razem byłem najsłabszym ogniwem. Kiedyś na Szrenicę zima tez widziałem jak grupa oddziela się od jakiegoś faceta który trawersowal troszkę bez szlaku czy po nie przetartym w strone górnej stacji wyciagu. Niby się dogadali. Ale jak tylko oni popędzili w gore, on zakopał się w śniegu i co chwile przystawał, nie wiem co czuł, ale zgaduje ze fajnie to mu nie było. Fotka bez zwiazku, Soelden, jazda przytrasowa, tym językiem śnieżnym do dołu, pote w skos, między skałami.
Załączone pliki
Użytkownik star edytował ten post 03 październik 2022 - 07:45