Hmmm, na nartach głupot staram się nie robić, bo te które popełniłem kiedyś skutkowały w sumie ok. dwoma latami zwolnienia lekarskiego, jedna operacją, półtoramiesięcznymi pobytami w szpitalach i dwoma idiotycznymi turnusami w sanatoriach, więc powiedziałem: koniec.
Dalej będzie o głupocie i to wyjątkowej, bo popełnionej przez znającego się na rzeczy, do tego przed wyjazdem na narty.
W swoim życiu przygotowałem do jazdy setki nart, oczywiście zawsze zgodnie z prawidłami.
Piątek, zbliża się wyjazd do Ustronia. Krawędzie w moich nartach są w opłakanym stanie. U koleżanki małżonki zwanej potocznie Jolą jest trochę lepiej, ale jak już robić to hurtem.. Maciek bierze narty i jedzie do zaprzyjaźnionego serwisu wyrównać spody oraz odsłonić krawędź pazurem.
Potem zostaje tylko formalność, czyli przejechanie raszplą na 88 stopni i … parę innych drobiazgów.
W mieście korek, czasu ubywa i zostaje mi go tylko 15 minut na osiem krawędzi. Szybko w imadło, ostrzenie od góry do dołu
(zaczyna się jarzyć czerwone światło), sprawdzenie, ok. brzytwa, połowa roboty zrobiona. Zostaje jeszcze parę głupot, czyli zlikwidowanie żyletki w postaci drutu, podniesienie krawędzi, złagodzenie przeostrzonych przodów.
Niestety czas się skończył. Jeszcze szybko przejechanie płynnym fluorem (takim od +60 do -120)
i gotowe.
Czerwone światło już się nie jarzy tylko świeci pełnym blaskiem, ale myślę sobie: jest -15 i sztuczny śnieg czyli będzie cholernie twardo, a może nawet lodowo, na nartach jakoś się tam trzymamy, więc w razie czego jakoś sobie poradzimy.
Dzień następny. Jesteśmy w Poniwcu. Mróz spory, pogoda piękna, towarzycho rewelacyjne.
Ubieramy narty i siuuuch do wyciągu. Hehe, chcielibyśmy.
Toko zgłupiało od mrozu i powiedziało „o nie”.
Jakoś wyjeżdżamy na górę, kilka zdjęć i jazda na dół. Jest tylko jeden problem, narty jadą bardzo niechętnie (smar) i nie mają najmniejszej ochoty skręcać. Jak już skręcą to są nieprzewidywalne. Krawędzie łapią w najmniej oczekiwanych momentach. Jednym słowem masakra, cholernie niebezpiecznie i stracone dwa dni dobrej jazdy, a wszystko przez pośpiech i idiotyczne zadufanie w sobie.
Historia ta ma jeden plus, taki mianowicie że miałem okazję pojeździć na kompletnie spieprzonych serwisowo nartach, całe szczęście, spieprzonych własnoręcznie. Na różnych forach często czytałem opisy przygotowań nart i często te przygotowania wyglądały dokładnie tak jak ja to zrobiłem z ta różnicą, że opisujący byli zachwyceni efektami swojej pracy.
Wychodzi na to, że albo ktoś się mija z prawdą, albo nie odróżnia jazdy na dobrze zrobionej narcie od jazdy na zrobionej źle. Na wszelki wypadek więc ostrzcie narty u znających się na ostrzeniu, albo ostrzcie je sami, ale tylko w przypadku jeśli się na tym znacie. Filozofii wielkiej w tym nie ma,
są jednak zasady których nie powinno się łamać, nawet z braku czasu. Narka di
Użytkownik deczko inny edytował ten post 26 styczeń 2010 - 13:43