To były, narciarsko rzecz biorąc, moje najbardziej intensywne lata. Ferie na Gubałówce w sezonie 67/68 opisane w innym wątku, mój pierwszy kurs narciarski na Hali Chochołowskiej w grudniu 68', kurs pomocnika instruktora PZN w marcu lub kwietniu 69', tzw. "rozjeżdżanie instruktorów", a więc specjalny kurs doszkalający instruktorów w Szczyrku w grudniu 70 (to tam usłyszałem po raz pierwszy w radio o wydarzeniach w Gdyni) i wreszcie kurs instruktorski w Suchej Dolinie w marcu lub kwietniu 71. Daty nie są zbyt pewne, niektóre wspomnienia się zacierają, inne mieszają, ale wciąż wiele pamiętam. O wiele więcej niż z późniejszych nartowań tu i tam. Dlaczego tak? Bo na starość dobrze pamięta się przeżycia z młodości, zwłaszcza te dotyczące ważnych dla nas spraw, a narty i narciarstwo na pewno takimi dla mnie były.
Jednym z uczestników kursu na Hali Chochołowskiej był niejaki Pasek (imienia nie pomnę, chyba Andrzej), nauczyciel geografii w jednym z krakowskich liceów. To on wymyślił a później zrealizował kurs pomocnika instruktora dla większości uczestników kursu na Hali Chochołowskiej. Warunkiem uczestnictwa było zapewnienie, że zgłosimy się jako przyszli instruktorzy do nauczania młodzieży na kursach organizowanych przez Paska w przyszłości. Oczywiście ochoczo przystaliśmy na wszelkie warunki, bo cena uczestnictwa na tym nieco prywatnym kursie pomocników, była bardzo korzystna.
Kurs odbywał się na Turbaczu, chyba w marcu 69' i trwał blisko dwa tygodnie. Prowadził go instruktor wykładowca Stanisław Tatka z Krakowa, jedna z legend polskiego narciarstwa. Znakomity narciarz, pedagog, piękny, przystojny, przynajmniej w opinii moich koleżanek, 40-45 letni wówczas mężczyzna i świetny nauczyciel. Jakże pięknie jeździł. Lód, kopny śnieg, ciężki gips - żaden problem, wszędzie przejeżdżał tym swoim płynnym, eleganckim śmigiem. W jednym rytmie i stylu. O tym, ze łatwo nie było przekonywaliśmy się próbując go naśladować, zwłaszcza na lodzie, gdzie nasze narty niemiłosiernie rozjeżdżały się we wszystkich kierunkach a my "ratowaliśmy" życie.
Do Rabki udaliśmy się autobusem, a stamtąd, po wielu godzinach marszu, trochę zapadając się w śniegu, obciążeni sprzętem dotarliśmy do schroniska na Turbaczu, najwyższej górze Gorców. To duży zbudowany z kamienia obiekt, (poprzednie schronisko spaliło sie w czasie wojny) oferujący ponad 100 miejsc do spania. Dziś podjeżdża tu jeep czy inny łaz, ale wtedy schronisko, o ile dobrze pamiętam, zaopatrywane było przez wóz ciągniony przez dwa... osiołki. Do najbliższej miejscowości jest stąd kilka godzin marszu, prawdziwa zimowa samotnia wśród gór i lasów. I znów trafiła nam się piękna zima. Niewielki mróz, mnóstwo śniegu, który dopadał kilkakrotnie w czasie naszego pobytu. Ćwiczenia odbywały się na niewielkiej polanie obok schroniska, niespecjalnie stromej, ale wystarczającej do nauki. Wyciąg, wiadomo - wyrwirączka, która zniszczyła niejedne rękawiczki i spodnie. Co to był za cudny czas. Rano pobudka, śniadanie z obowiązkową owsianką z mlekiem. Później zajęcia na polanie aż do obiadu. Po obiedzie powrót na polanę. Instruktor pokazywał, uczył, poprawiał. Był cierpliwy, ale stanowczy i wymagający. Obwiązywała wtedy w nauczaniu szkoła austriacka z tzw. kontrotacją. Dziś uważana za przegięcie i ślepą uliczkę, wtedy stanowiła kanon. Zresztą był to jej łabędzi śpiew, bo już wkrótce wyparta została przez słynną francuską avalement. Ale na szczęście Tatka nie ograniczał się w nauczaniu do tej jednej techniki skrętu. Pokazywał i uczył nas techniki rotacyjnej (szkoła francuska), kristiani z odbicia, jazdy w puchu, po muldach i calego wachlarza różnych innych sposobów i sposobików. Sam zresztą jeździł techniką, którą trudno było jednoznacznie zaklasyfikować, a jak wiadomo w nauce jeżdżenia na nartach, przykład gra ogromną rolę. Nigdy w życiu nie nauczyłem się tyle z narciarstwa co wtedy. Pod tym względem, późniejszy kurs instruktorów wypadł dużo, dużo gorzej. No ale nie prowadził go maestro Tatka.
Po kolacji odbywały się zajęcia teoretyczne. Tatka tłumaczył, rysował, uczył. Nie tylko teorii jazdy, ale tego wszystkiego co powinien wiedzieć przyszły instruktor, a wiec znajomości gór, lawin, pierwszej pomocy. Muszę się pochwalić, że i ja, jako student pierwszego roku fizyki, wytłumaczyłem mojemu guru to i owo z rozkładu sił działających na narciarza w czasie skrętu, wektorów, pędów i ich momentów. A późnym wieczorem, codziennie, obowiązkowo spotykaliśmy się na tańcach. Tatka twierdził, że to najlepszy sposób na relaks i odprężenie mięśni. Nie protestowaliśmy, jak się można łatwo domyślić. Wśród uczestników, a większość z nas miała wtedy 18-19 lat, było mniej więcej tyle samo młodych mężczyzn co kobiet. Jedną z uczestniczek była Małgosia Tatka, świetnie jeżdżąca córka naszego idola. Ładna, zgrabna, miła i... piegowata, trochę od nas młodsza. Spotkałem ją po latach, gdzieś w okolicy połowy lat 90-tych, już jako dorosłą, zamężną i dzieciatą kobietę. Niewiele się zmieniła. Wiele opowiadała o swoim, wciąż żyjącym i dobrze się mającym ojcu. Przez wiele lat, już jako 70-latek prowadził słynne wyrypiaste rajdy tatrzańskie, m.in. na Zawrat, wciąż uczestniczył w zawodach narciarskich dla instruktorów. Codziennie gimnastykował się przez co najmniej godzinę. Niesamowity człowiek.
Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Kończył się też nasz cudowny, bajkowy kurs na Turbaczu Anno Domini 1969, przeprowadzony w sercu pięknych Gorców. Jeszcze tylko egzamin, teoretyczny i praktyczny, niezbyt wymagający. Wszyscy nieźle jeździliśmy i przede wszystkim wszyscy przeszliśmy przez jego, maestra, ręce. Nikt nie oblał. Pakowanie, zejście do Rabki a może Nowego Targu i smutny powrót autobusem z krainy bajki do szarej krakowskiej rzeczywistości.
Użytkownik o_andrzej edytował ten post 23 styczeń 2013 - 21:03